Stowarzyszenie Edukatorów Leśnych

logo_new_3.png

Quo vadis, edukacjo leśna?

Edukator leśny – to brzmi dumnie. Codziennie rano wstajemy z poczuciem misji. Emanujemy miłością do przyrody, przekazując ją w swoich środowiskach i miejscach pracy. Szczycimy się, że pomagamy dzieciom (i nie tylko) przełamać deficyt natury. Bezustannie inwestujemy w siebie, doszkalamy się i konsultujemy z autorytetami, żeby następne zajęcia poprowadzić jeszcze lepiej, jeszcze skuteczniej zaszczepić leśnego bakcyla. Jesteśmy mistrzami w swoim fachu. A jednak czujemy się ograniczeni.

 

Edukujemy na pół albo nawet ćwierć etatu, zarabiamy blisko płacy minimalnej, ledwie stać nas na ZUS. Ale przecież jesteśmy specjalistami, inwestujemy w siebie, doszkalamy się. Cały czas się rozwijamy, a jednak coś nie gra.

Dlaczego nasza branża nie rozwija się razem z nami? Dlaczego edukacja leśna nie jest traktowana jako wartość? Dlaczego wciąż rosnące umiejętności edukatorów nie są wynagradzane tak, jak wiele innych zawodów?

W poszukiwaniu odpowiedzi przyjrzyjmy się, jak wygląda rynek na usługi edukacyjno-leśne i co musi zrobić edukator, aby na nim zaistnieć.

Zacznijmy od miejsca oczywistego, czyli Lasów Państwowych. Część nadleśnictw nie widzi wartości dodanej w edukacji. Edukują, bo muszą – taki obowiązek mają wpisany w ustawie. Część ośrodków umiejętnie go unika, pozostałe nakładają go jako dodatkowe zadanie na jednego z pełnoetatowych pracowników – jednak pozyskanie drewna, sprzedaż, ochrona lasu czy marketing zawsze będą priorytetem. Stanowisko edukatora staje się piątym kołem u wozu, realizowanym na pół albo nawet ćwierć etatu – czasem przez osobę, która wcale nie chce tego robić. Oczywiście traci na tym jakość zajęć, co zamyka krąg samospełniającego się proroctwa o braku wartości w edukacji. Z kolei jeśli edukatorem jest osoba z powołaniem, non stop jest wybijana z flow przez istotniejsze dla pracodawcy zadania.

Czy istnieje inna droga? W nowoczesnych przedsiębiorstwach tego typu zadania outsource’uje się do zewnętrznych, wyspecjalizowanych firm. A więc wiedząc, że praca edukacyjna zajmuje w danym ośrodku, powiedzmy, ¼ etatu, mogłabym podpisać umowę z trzema-czterema nadleśnictwami i obsłużyć ich potrzeby edukacyjne od A do Z. Ponieważ jestem specjalistką i zajmuję się tylko tym, prawdopodobnie znacząco podniosłabym jakość zajęć, być może wprowadzając je na poziom, w którym stają się dźwignią promocji całego ośrodka. Samo nadleśnictwo odzyskałoby zaś część etatu pracownika, który chętniej i skuteczniej wykonywałby pozostałe zadania. Sytuacja win-win, prawda? Niestety model zarządzania w LP jest tak skostniały, że trudno przekonać kogokolwiek w nadleśnictwie do tak “innowacyjnego” modelu.

Drugim oczywistym punktem zaczepienia są szkoły i przedszkola. Edukacja jest ich misją, a do tego pełno tam dzieci. Codzienność polegająca na “odsiadywaniu” lekcji w zamkniętym pomieszczeniu i rutynowym przebiegu zajęć powoduje, że obecność osoby z zewnątrz, a szczególnie wyprawa poza mury szkoły, traktowane są przez uczniów jak ulga. Brzmi jak idealny rynek na nasze usługi. Jeśli już uda nam się raz “wkręcić” tam z zajęciami, polecenia powinny zapewnić nam ciągły napływ zleceń…

Rzeczywistość odbiega jednak od tego wyobrażenia. Ten sam model oparty na rekomendacjach, który miał nam zapewnić strumień gotówki, znacząco podnosi barierę wejścia. Nauczyciele, a nawet całe szkoły mają sprawdzonych partnerów, z którymi współpracują od lat. To utrudnia wejście na rynek nowym osobom. Drugim problemem jest pochodzenie środków, z których opłacane są zajęcia dodatkowe. Publiczne szkoły czy przedszkola nie mają na nie budżetu, a zatem koszty ponoszą rodzice. Wystarczy, że kilku z nich złoży weto, i zajęcia nie mogą się odbyć. Te dwa zjawiska powodują, że oparcie działalności przede wszystkim na szkołach jest trudniejsze, niż się wydaje.

Skoro więc nie nadleśnictwa i nie edukacja publiczna, poszukajmy innego rynku i zwróćmy się ku rodzinom. Tę grupę klientów łatwo znaleźć w każdym miejscu w Polsce. W dużych miastach rodzice i dzieci funkcjonują w oderwaniu od natury, pomiędzy hałasem dróg i betonem bloków, w świecie przepełnionym elektroniką, ekranami i wszechobecnymi, sztucznymi bodźcami. Wyprawa do lasu w dowolnej formie zadziała jak przygoda do zupełnie innego świata! Wydaje się więc, że to łatwy klient z ogromnym potencjałem, i istotnie – usługi edukacyjne dla miejskich rodzin wyrastają jak grzyby po deszczu.

Praktyka ukazuje jednak kilka wyzwań. Jednym z głównych zadań okazuje się szeroka promocja i docieranie do właściwych klientów, a następnie skłonienie ich do udziału w zajęciach. Obie te czynności trzeba wykonać skutecznie i tanio, a same zajęcia muszą być odpowiednio wycenione – w przeciwnym razie będziemy na usłudze tracić, a nie zarabiać. Tak oto edukator staje przed zadaniem, które decyduje o jego przetrwaniu, ale do którego nikt go nigdy nie przygotował.

Niektóre organizacje wybierają drogę na skróty i korzystają z grantów oraz dofinansowań, aby w ramach projektów realizować zajęcia bezpłatne. Popyt na nie jest oczywiście wyższy, niż gdyby były one oferowane po niezerowej – choćby i niskiej – cenie. W mojej ocenie jest to strategia krótkowzroczna. Granty dziś są, ale jutro może ich nie być – a kiedy się skończą, zostaniemy z klientami przyzwyczajonymi do otrzymywania wartości za darmo. Takie przyzwyczajenie trudno zmienić, a zatem trzeba będzie poszukać nowych klientów – czyli de facto zacząć od początku, będąc kilka lat do tyłu.

Mimo tych dylematów, rodziny jako segment klientów wydają się obiecujące, choć kosztowne – przede wszystkim czasowo. Podwyższony koszt wynika głównie z wielości klientów i faktu, że każdy z nich płaci za usługę stosunkowo niedużo. Czy można przyjąć inną strategię, aby ominąć ten problem?

Kuszącą alternatywą jest obsługa niewielu klientów, za to dużych i dobrze płacących. Żeby jednak takich zdobyć, konieczne jest zupełnie inne podejście do konstrukcji oferty. Oszczędzanie na kosztach przeprowadzenia zajęć dla takich klientów nie ma sensu, podobnie jak niska stawka, którą mogą oni uznać za przejaw niskiej jakości. Zamiast tego, należy skupić się na tym, aby zajęcia doskonale odpowiadały potrzebom uczestników, czy to przez personalizację, usługi dodatkowe czy doskonałą obsługę. Takim klientom oczywiście poświęcimy dużo więcej czasu niż klientowi masowemu, ale zwróci się on nam dzięki wyższym zyskom z pojedynczej transakcji.

Tak więc oprócz oczywistych nadleśnictw, nieco mniej oczywistych szkół i przedszkoli, mamy na radarze jeszcze rodziny i “klientów premium”. Rynek stoi przed nami, edukatorami przyrodniczymi, otworem. Przed nami, najlepszymi w swoim fachu. Dlaczego w takim razie nie potrafimy z tych wszystkich okazji skorzystać? I to mimo że rozwijamy się z każdym dniem?

Dlatego, że rozwijamy się w edukowaniu.

Tymczasem to nie umiejętności edukowania są naszym ograniczeniem, a umiejętność prowadzenia biznesu. Nikt nas nigdy nie nauczył, jak to robić, a my sami nawet nie wiemy, od czego zacząć.

Nasza branża potrzebuje impulsu. Otwarcia się na nowe rynki. Nie zawojujemy ich, prowadząc zajęcia na coraz to nowe sposoby. W ten sposób rynek nas nie zauważy, tak jak nie zauważał do tej pory.

Potrzebujemy czegoś innego. Potrzebujemy rozwoju w zakresie marketingu, poszukiwania modeli biznesowych, tworzenia produktu, reklamy w Internecie i mediach społecznościowych, zarządzania własną marką, PRu, automatyzacji i skalowania biznesu. Potrzebujemy wymiany wiedzy i zastrzyku innowacji, ale nie w temacie nowych zajęć, a nowych produktów i sposobów trafiania nimi w potrzeby klientów. Dopiero po przekroczeniu tej bariery będziemy w stanie w pełni pokazać to, co umiemy jako edukatorzy.

W tym wielkim zadaniu widzę wielką rolę i wielkie wyzwanie dla SELu. Jako organizacja o większych możliwościach niż każdy z członków z osobna, może nam dać narzędzia do przełamania bariery, która nas ogranicza. Pomóc nam wspólnie osiągnąć to, co trudno zrobić samemu. Przy swoim ogólnopolskim zasięgu może się stać ośrodkiem szkoleniowym, machiną PRową i przestrzenią wymiany wiedzy dla tych, którzy chcą swój edukacyjny potencjał przekuć na biznes. Silnikiem wzrostu rynku usług edukacji przyrodniczej, na którym zyskamy wszyscy. I wreszcie – marką rozpoznawalną w Polsce, synonimem wysokiej jakości, wyróżnikiem tych, którzy osiągają sukcesy. Sukcesy, w których dobitnie pomogło.

Być członkiem takiego SEL – to będzie brzmiało naprawdę dumnie.

Autorka tekstu: Dorota Stobiecka, zmyslywlesie.pl